Czuły paparazzi
Obrazy Krzysztofa Musiała przypominają rozsypane na podłodze zdjęcia z rodzinnego albumu. Dokumentują wycieczki nad jezioro, do parku, na skwer, przez miasto… Nie są to dalekie wyprawy. Poruszamy się po bliskiej, oswojonej, zwyczajnej okolicy, która sprawia jednak wrażenie rozległego, nieznanego, czasem także niebezpiecznego świata. Musiał pokazuje go nam w kawałkach, mgnieniach, fragmentach, zarysach ledwie. Jakby patrzył tylko kątem oka, nieuważnie, mimochodem. Jakby migawka jego malarskiego aparatu zwalniała się samoczynnie, przypadkowo, znienacka. A przecież jest w tym kadrowaniu zaskakująca logika. Dlaczego oglądamy rzeczywistość z wysokości kilkudziesięciu centymetrów? Dlaczego w jej centrum znajdują się przeważnie stopy i łydki przechodniów a czasem jeżące się dość groźnie kolana? Kto robi te „zdjęcia”. Czyimi oczyma patrzymy na rzeczywistość?
Na większości obrazów pojawia się sylwetka kilkuletniego chłopca. Niemal zawsze jest do nas odwrócony placami, dziarskim krokiem wędruje przed siebie, sprawiając wrażenie, że dobrze wie, dokąd idzie – niezależnie od tego w jakim malarskim kontekście przyszło mu się znaleźć. Ile jest w tej jego pewności ucieczki, ile woli narzuconej przez kogoś z zewnątrz, a ile niczym nie nieskrępowanej wolności wyboru – tego możemy się jedynie domyślać.
Perspektywa przypisana dziecięcemu oglądowi świata wprowadza do obrazów pewien niepokój. Płótna rozpadają się przy tym zwykle na kilka epizodów: Czasem zdaje się, że sytuacje się po prostu multiplikują, ale to złudzenie – w kolejnych kadrach następują przecież zawsze jakieś drobne przesunięcia: to nie mechaniczne odbitki, ale nowe warstwy farby, nowe pociągnięcia pędzlem. Nawet jeżeli nic się nie dzieje, to czas przecież mija. Co sekundę. Z tych sekund, tych fragmentów, mgnień buduje się pełniejszy obraz świata. Pełniejszy, ale wciąż niepełny.
Czy rzeczywiście patrzymy oczyma tego chłopca? Nie. Patrzymy oczyma kogoś, kto bardzo chciałby widzieć, jak on, wiedzieć, jak on, czuć, jak on – żeby go przestrzec, uchronić, ocalić. Patrzymy oczyma kogoś, kto jest przy tym świadomy, że dziecko idzie przecież własną drogą – niezależnie od naszej woli, naszego przywiązania i oddania, naszego lęku. Przygląda się więc z tkliwością drobnym palcom rozplątującym supełek, który jawi się jako pierwszy gordyjski węzeł. Towarzyszy w opłakiwaniu poszarpanego przez wiatr latawca. Wodzi wzrokiem za patykiem burzącym wodę w kałuży…
Widzi przeszkody, niebezpieczeństwa, opresje. Jest blisko. Na wyciągnięcie ręki. Ale nie zatrzymuje. Nie wyręcza. Pozwala rozplątywać, opłakiwać i burzyć. Wypłynąć na jezioro. Zmierzyć się ze ścianą.
W zachwycie pomieszanym z bezradnością chwyta tylko, klatka za klatką, z pasją godną paparazzich, każdą kolejną sekundę. Osobną. Niepowtarzalną. Nieodwracalną.
Ewa Obrębowska-Piasecka